WYWIAD - Anna Prizkau: „Wolę pisać o rzeczach, na których się dobrze znam: paleniu, piciu, kłamaniu, seksie, miłości”


Pani Prizkau, w swojej debiutanckiej powieści opowiada Pani historie o miłości i nienawiści, kłamstwie i prawdzie, na przykładzie trzech oddanych sobie kobiet i, okazjonalnie, kilku mężczyzn, którzy są potrzebni do seksualnego rozładowania napięcia – wszystkich pensjonariuszy zakładu dla obłąkanych. Spokój i jasność umysłu zdają się być obecne jedynie w monologach z „Różowym Flamingiem”. Czy to odzwierciedlenie społeczeństwa, w którym żyjemy?
NZZ.ch wymaga JavaScript do obsługi ważnych funkcji. Twoja przeglądarka lub blokada reklam obecnie to uniemożliwia.
Proszę zmienić ustawienia.
Osobiście nie znajduję spokoju i chwil jasności nawet wtedy, gdy rozmawiam sam ze sobą. Poważnie i szczerze: chciałem po prostu opowiedzieć historię, która ma początek, odrobinę fabuły i koniec. I tak, być może w mojej książce dostrzeżecie coś z naszego pięknego, nędznego, zamożnego społeczeństwa. I być może usłyszycie też zbliżający się pomruk nowej, mrocznej przyszłości, która niestety nas czeka. Ale to tylko dlatego, że nieustannie obserwuję ludzi. I widzę – cały czas, wszędzie – ludzi szukających szczęścia, ale tak naprawdę nie chcących go znaleźć. Co, koniec końców, jest piękne, smutne, zrozumiałe, innymi słowy, po prostu głęboko ludzkie. Ale tak naprawdę nie chciałem niczego odzwierciedlać w mojej powieści, a już na pewno nie chciałem mówić o niczym społecznym ani politycznym.
Dlaczego? Czy nie można pisać dobrej literatury, jeśli ma się polityczne interesy?
Nie, i to z dwóch powodów. Po pierwsze, to w ogóle nie ma sensu, bo każdy, kto ma jakiś cel, chce coś zmienić. Ale literatura, nawet najwspanialsza, nawet najwspanialsza, nie zmieni świata. W najlepszym wydaniu potrafi przełożyć doświadczenia, których wszyscy znamy, na słowa i zdania, których wcześniej nam brakowało; potrafi pokazać nam znane rzeczy w nowy sposób. I potrafi przetrwać – cenzurę, dyktatury i ucisk. To powinno wystarczyć pisarzowi!
A drugi powód?
Nie znam ani jednej udanej powieści, która podążałaby za politycznym programem. Bo kiedy jesteś aktywistą, myślisz, że wiesz, kto jest dobry, a kto zły. Ale to nie ma nic wspólnego z rzeczywistością, nic wspólnego z życiem. I jakie to nudne, skoro dobrzy są tylko dobrzy, a źli tylko źli?
Bohaterka Twojej powieści jest często zła. Ma na imię Anna i pochodzi z Europy Wschodniej, ale od dawna mieszka w Niemczech i jest nałogową palaczką – tak jak Ty. Czy to powieść w dużej mierze autobiograficzna?
Nie, nie! Ale tak, łatwiej mi opisywać rzeczy, które znam osobiście: palenie, picie, kłamanie, seks, kochanie się. A jednak pisarze, przynajmniej ci, których szanuję i czytam, nigdy nie piszą o tym, czego sami doświadczyli. Piszą o tym, czego chcą doświadczyć albo o tym, czego się boją. Dostojewski też nigdy nie zabił, choć czasami mógł chcieć.
W jakim okresie literackiego rozkwitu chciałbyś żyć? W ekspresjonizmie? Nowej Obiektywności? W okresie powojennym?
Realizm, oczywiście! Jasny język, odrobina moralności i nuta Napoleona wciąż w tle. I za każdym razem, gdy powóz przyjeżdża o wiele za późno, by dostarczyć ważny list, rozpoczyna się wielka katastrofa. Nie ma nic lepszego dla pisarza.
Choć w Twojej książce nie ma wagonu, jest autobus pełen brutalnie potraktowanych żołnierzy, którzy ewidentnie potrzebują leczenia. Czy Twoje doświadczenia jako reportera wojennego na Ukrainie dla dużej niemieckiej gazety miały na to wpływ?
Nie. Moja powieść opowiada o niemieckich żołnierzach. Znam niektórych z nich. Pięknych, odważnych, inteligentnych żołnierzy. Mam do nich pełne zaufanie i szanuję ich oraz ich pracę. Mimo wszystkich ich zagranicznych misji, te kobiety i mężczyźni żyją bezpiecznie na co dzień w Niemczech. To jest coś, co na zawsze oddziela ich od żołnierzy, których spotkałem na Ukrainie. Mam na myśli codzienne doświadczenie śmierci. Nie ma w tym nic literackiego, nic poetyckiego. To również oddziela mnie od moich ukraińskich przyjaciół, którzy nie walczą. Od cywilów. Chociaż oni również walczą każdego dnia. Ponieważ od czasu inwazji Rosji każdy dzień był ostatecznie walką dla wszystkich na Ukrainie. A Ty, każdy czytelnik, i ja sam nigdy nie zrozumiemy, nie poczujemy ani nie zrozumiemy bólu ludzi tam mieszkających. Ponieważ doświadczeń bólu nie da się, nigdy nie da się ująć w słowa.
Jak ukształtowała Cię bliska konfrontacja z wojną na Ukrainie?
Kluczowe. Bo wojna to coś, co – nawet jako reporter – odczuwasz całkowicie, masowo, fizycznie. Pewnie wielokrotnie widziałeś w wiadomościach ruiny domów w Charkowie, Chersoniu czy Kijowie, prawda?
Oczywiście, że tak.
No cóż, muszę wam powiedzieć, telewizja, te filmy, te obrazy, mają niewiele wspólnego z rzeczywistością. Kiedy stoisz tam sam, przed tak ogromnymi ruinami, po bombardowaniu, po ostrzale, jest tam coś, czego nie da się zrozumieć ze zdjęcia czy filmu. Bo tam paruje. Czuć zapach rozbitych kanałów, zapach krwi.
Jakie ślady to po sobie pozostawiło?
We mnie? Mogę tylko zacytować Witalija Kliczkę, mojego wielkiego idola boksu. Przeprowadziłem z nim wywiad w Kijowie dwa, trzy lata temu i kiedy zapytałem go, jak się miewa, powiedział coś w tym stylu: „Masz dwie nogi? Masz dwie ręce? To wszystko w porządku!”. To była najmądrzejsza rzecz, jaką kiedykolwiek powiedział mi bokser czy burmistrz. Dlatego teraz mówię: „Jakie ślady?”. Nic mi nie jest!
Wkrótce wyruszysz w trasę czytelniczą po Niemczech. Czy myślisz, że kobiety będą stanowić większość na Twoich wystąpieniach, tak jak to ma miejsce wśród miłośników literatury w ogóle?
Oczywiście. Prawdopodobnie. I to jest wspaniałe. Kocham kobiety!
Czy kobiety mają łatwiej w życiu literackim niż mężczyźni?
Myślę, że tak, w naszych czasach, w tej epoce. Oczywiście, wtedy wszystko wyglądało zupełnie inaczej. Podziwiam na przykład Joyce Carol Oates, Carson McCullers, Irmgard Keun i Maeve Brennan. Były to błyskotliwe, wielkie kobiety literatury, które w porównaniu ze swoimi rówieśnikami, takimi jak Hunter S. Thompson, Ernest Hemingway, Stefan Zweig i Truman Capote, ledwo istnieją w szkolnictwie powszechnym czy w literackim slangu. Ale jeśli chodzi o nasze czasy, jeśli chodzi o teraźniejszość, wszystko na szczęście się zmieniło.
Czy jesteś obudzony?
Nie wiem, co oznacza „woke”. Wiem tylko: kocham język niemiecki. Przeprowadziłem się do Niemiec, gdy miałem siedem lat – nie mając w głowie ani jednego niemieckiego słowa. Niemieckiego nauczyłem się najpierw przez obserwację. Obserwowałem ludzi, którzy wtedy byli mi obcy, i stopniowo ich rozumiałem, a potem zakochałem się w ich języku. Ale gwiazdki i dwukropki, które teraz często wiszą między sylabami, pozostają mi obce. Nie widzę ich ani nie czuję. Po prostu widzę ludzi.
Którego niemieckojęzycznego pisarza nie chciałbyś spotkać, gdybyś był zamknięty w sanatorium?
Jeśli chodzi o zmarłych, to Joseph Roth. Bo Roth pił za dużo, nawet jak na moje wyimaginowane sanatorium, nawet jak na mnie osobiście. Jego towarzystwo nie byłoby dobre dla mojego zdrowia.
Czego możemy się po Tobie spodziewać w przyszłości?
Zamierzam pisać. Wszyscy mówią, że druga książka jest najtrudniejsza. Ale ja myślę, że to trzecia. Bo kiedy to robię, zawsze myślę o wielkim niemieckim wydawcy Siegfriedzie Unseldzie. Powiedział, że pisarzem staje się dopiero po trzeciej książce. To mnie przeraża. Ale gdzieś kiedyś usłyszałem: Jeśli żyjesz w strachu, umierasz w hańbie. A tego nie chcę.
Anna Prizkau: Kobiety w sanatorium. Powieść. Rowohlt-Verlag, Hamburg 2025. 304 s., ks. 34,90.
nzz.ch